Musimy przestać udawać, że jesteśmy inni niż jesteśmy – Rozmowa z Ryszardem Skotnicznym, właścicielem Hotelu Dwór Kombornia

Czytaj newsletter! Istotne informacje i wpisy, bez spamu.

Jacek Stachiewicz: Wypadałoby zacząć od tego, że Stanisław Pigoń napisał książkę…
Ryszard Skotniczny: …Z Komborni w świat

… a w związku z tym, czy pan także wyruszył z Komborni w świat, by do niej wrócić?
Nie, jestem krakusem z urodzenia.

dwor_kombornia_wywiad_6Kiedy zobaczył pan dwór w Komborni po raz pierwszy?
W 2007 roku.

Czyli siedem lat temu (*Wywiad jest z kwietnia 2014 r.). Co pana w niej znęciło? Urok padł na pana?
To dłuższa historia, więc opowiem ją w skrócie. Ileś tam lat wcześniej bardzo intensywnie pracowałem w branży IT, pewien etap życia zamknąłem za sobą i doszedłem do wniosku, że człowiekowi należy się coś więcej. Razem z żoną stwierdziliśmy, że po bardzo intensywnym okresie życia, który może nie był naznaczony pracoholizmem, ale coś koło tego, powinniśmy diametralnie zmienić tryb życia i zająć się czymś innym.
Bazując na własnym doświadczeniu i własnych pragnieniach, postanowiliśmy znaleźć miejsce, gdzie ludzie poddani reżimowi pracy „na okrągło” będą mogli przyjechać, żeby odpocząć, naładować akumulatory, odbudować więzi rodzinne i uzyskać stan pewnego błogostanu. Stwierdziliśmy, że takie miejsce może być w dowolnym regionie Polski, bo jeśli będzie miało swój klimat i urok, to ludzie je znajdą i do niego przyjadą. Zjeździliśmy pół Polski – góry, Mazury, Warmię i wiele innych regionów, ale okazało się, że wszystkie fajne miejsca są zajęte, a jeśli już są, to wszystko trzeba w nich stworzyć od zera.
Życie jednego pokolenia to jest za mało, żeby stworzyć coś, jeśli pod tym „coś” kryją się te specyficzne klimaty i atmosfera, które tworzą historia, teren, ludzie, którzy dane miejsce wybrali, żyli w nim i coś tworzyli. Niekoniecznie w dziedzinie sztuk pięknych, aczkolwiek stare obiekty mają i w sobie, i na sobie, tchnienie czyjegoś artyzmu, chociażby architekta, który dany obiekt zbudował, czy urbanisty, który posadowił go w takim a nie innym miejscu.

Ucieczka w intymność, ale też ciszę, spokój, kawałek historii, ale i luksus?
Tak. To nie mógł być deptak, jakaś tam namiastka Krupówek, lecz ich odwrotność. To nie mogło być miejsce, gdzie przewalają się tłumy i gdzie się przyjeżdża, by się stroić i pokazywać. To miało być komfortowe miejsce, ale musiało mieć swój klimat, być ciche i spokojne. No i ze znalezieniem takiego miejsca był problem. Pewnego dnia znajomi powiedzieli nam, że pod Krosnem jest do sprzedania dwór. Przyjechaliśmy tutaj z żoną. To był styczeń albo luty. Paskudna pogoda – zimno, mokro, wiatr, nieprzyjemnie.

dwor_kombornia_wywiad_2

Tynki się sypały?
Dwór miał dach i to był duży sukces. Drugi duży sukces, to sam fakt, że budynek był w dobrym stanie, a trzeci sukces, to wyczyszczone stawy i zrobione ogrodzenie. Park był zakrzaczony, oficyna w rozsypce z zapadniętym miejscowo dachem, spichlerz jeszcze stał, ale już się zawalał. No, ale było miejsce, które nie było zepsute.

Czym zepsute?
Udało się nam otóż znaleźć kilka ciekawych miejsc – pałacyków, dworków ale zawsze tuż obok była albo stolarnia, albo chlewnia, albo budynek mieszkalny, silosy, droga główna lub jeszcze coś innego, co paskudziło otoczenie.
A Kombornia miała właśnie tę zaletę, że założenie dworskie przetrwało niemal w swym pierwotnym kształcie, nie zostało skancerowane postawieniem w bezpośrednim sąsiedztwie jakiegoś ohydztwa.

I w ten styczniowy dzień zdecydował pan z żoną, że jednak Kombornia?
Tak. Dwa miesiące później kupiliśmy dwór od Nowego Stylu.

Postanowił pan wraz z żoną zmienić sposób i tryb życia, spojrzenie na życie i zainwestować w coś takiego jak historyczny dwór ze Spa, dobrą kuchnią, komfortowymi pokojami i wieloma innymi atrakcjami, ale ten pomysł musiał też mieć swój kontekst komercyjny.
Oczywiście. Założenie było takie, że obiekt ma się utrzymywać sam.

Aby doprowadzić ten obiekt do obecnego stanu komfortu i wyposażenia mówimy o kilku milionach czy kilkunastu?
Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach.

Nie chodzi mi o to, by pan podał konkretna kwotę, jaką ta inwestycja pochłonęła. Chodzi mi o to, jaka musi być skala finansowego zaangażowania, by taki luksusowy obiekt utworzyć? Kilka, czy kilkanaście milionów?
Więcej.

Jako człowiek, który prowadził i prowadzi biznes, musiał pan w swoim biznesplanie założyć, jaki będzie okres zwrotu zaangażowanego kapitału, czy to się nie liczyło?
Nie brałem tego pod uwagę. Założenie było takie, że zabytek z każdym rokiem zyskuje na wartości, a nie traci, a w związku z tym pojęcie amortyzacji w potocznym rozumieniu księgowym jest w tym przypadku nieistotne. Nie założyłem więc, że zainwestowane w zespół dworski pieniądze mają mi się zwracać już za chwilę. Dwór Kombornia na pewno nie jest w stanie dać takiej rentowności, jaka byłaby na jakimkolwiek innym biznesie. Ale w skali lat, czy pokoleń jest to realne. Oczywiście założyłem, że obiekt musi się utrzymywać, czyli musi być na tyle rentowny, by wychodził na plus, żeby nie trzeba było do niego dokładać.

dwor_kombornia_wywiad_1

Kiedy otworzył pan dla gości dworskie podwoje?
Po niespełna dwóch latach od momentu kupna, czyli w listopadzie 2009 roku.

A od kiedy jest rentowny?
W zeszłym roku wyszedł na zero.

Po czterech latach? To szybko.
Uważam, że to jest sukces.

CZYTAJ WIĘCEJ >>> Pasjonaci Gościnności: Rodzinny przepis na sukces – Dwór Kombornia

Gdy był pan tutaj z żoną po raz pierwszy w styczniu 2007 roku, mieliście państwo orientację co do miejsca, środowiska, regionu, że to nie jest bogaty Śląsk, Dolny Śląsk, czy Małopolska, że miejscowi raczej nie będą waszymi klientami.
Pojęcie o tym mieliśmy słabe, ale powiedziałem już panu, że obiekt, którego szukaliśmy i w którym planowaliśmy stworzyć luksusowy ośrodek SPA i wypoczynku, mógłby być gdziekolwiek, byle tylko spełniał nasze oczekiwania. Oczekiwania, o których też już mówiłem.
Braliśmy oczywiście też pod uwagę, że jeśli chodzi o jego położenie, to po pierwsze musi być blisko w miarę dużego miasta, którego zasoby kadrowe umożliwią nam zatrudnianie pracowników odpowiadających naszym oczekiwaniom z dziedziny kosmetyki, SPA, hotelarstwa. Dlatego na przykład nie braliśmy pod uwagę lokalizacji w głębokich Bieszczadach, bo tam po prostu nie ma odpowiednich dla nas fachowców.
Wiem, że jeden z dużych obiektów, który otworzył się tam ostatnio dla gości, ma problemy ze znalezieniem potrzebnych pracowników. Ponadto założyliśmy, że będzie autostrada. Jeszcze jej nie ma, ale z ostatnich informacji należy wnosić, że już we wrześniu-październiku otworzy ona Podkarpacie na całą zachodnia Polskę. Myślę, że mało kto spodziewa się tego, co nastąpi, gdy ta autostrada już będzie.

Fachowcy twierdzą, że owszem, autostrada przybliża region „światu”, ale też ułatwia migrację w druga stronę.
Ci, co mieli stąd wyjechać, już wyjechali, a ja sądzę, że gdy autostrada otworzy Podkarpacie „na świat”, niektórzy zaczną wracać, bo pochodną otwarcia się będą nowe miejsca pracy. Norma europejska zakłada, że do danego miejsca wypoczynku powinno się dojechać w godzinę od lotniska lub autostrady.
Jeśli chodzi o lotnisko, to w naszym przypadku ten wymóg jest spełniony, a za kilka miesięcy spełnimy też drugi, gdy ukończony zostanie odcinek autostrady między Tarnowem a Dębicą. W swoich planach założyliśmy, że do nas przyjeżdżać się będzie „skądś”. Bardzo sobie oczywiście cenimy gości naszej restauracji, SPA, czy basenu z najbliższego sąsiedztwa, ale jeśli chodzi o klientów pobytowych, to nastawiamy się na tych „skądś”.

Czyli z Polski, Europy i świata?
Tak.

Na pewno miał pan już gości „z Polski”, a „z Europy” i „ze świata” także?
Także.

Jeśli chodzi o klientów „z Polski”, to na kogo pan liczy?
Na gości z Krakowa, Śląska, Warszawy, Lublina, Łodzi, także Trójmiasta.

Czyli pobyt w Komborni jest dla tych, dla których jest ona obiektem docelowym, a nie przypadkowym, czy „z drogi”?
Tak. Ale Dwór Kombronia leży niespełna kilometr od głównej drogi prowadzącej z centralnej i wschodniej Polski na Słowację, Węgry, Bałkany i do Grecji, toteż, szczególnie latem, mamy klientów, którzy skręcają „z drogi”.
Kombornia jest świetnym miejscem zarówno na weekend, pobytowym na tydzień, także na dwa tygodnie dla tych, którzy zaplanują sobie wyjazdy stąd na jednodniowe wycieczki. Bo jest Bóbrka ze swoim skansenem naftowym, Sanok z najbogatszą, stałą ekspozycją Beksińskiego, tamże skansen i Muzeum Historyczne z ikonami, Krosno z Centrum Dziedzictwa Szkła, czy wreszcie Bieszczady ze swoją Soliną i połoninami, wreszcie także Słowacja…
Dla aktywnego, ciekawego świata turysty jest dużo do obejrzenia.

(…)

Dlaczego „Dwór Kombornia”, który spełnia wszelkie wymogi obiekty klasy lux, nie ma pięciu gwiazdek?
Nie chcieliśmy mieć.

Dlaczego?
Stary dwór ma siedem pokojów stylowych, każdy ma inny kolor ścian, inną tapicerkę, inne zasłony, inny baldachim, inne płytki, inne wykładziny i z powodzeniem spełnia wymogi pokojów dla obiektów posiadających pięć gwiazdek.

Cztery gwiazdki pozwalają nam oferować komfort ale na luzie. A pięć gwiazdek sugerowałoby już przyjść na kolację pod krawatem, a paniom w szpilkach i w sukience. Nie o to nam chodziło. Założyliśmy, że oferujemy komfort, ale też luz.

Jeśli ktoś jest cały tydzień w garniturze i pod krawatem, to nie jedzie na weekend po to, by być podczas wypoczynku pod krawatem, a panie w szpilkach. Mamy oczywiście gości, którzy przyjeżdżają, aby się pokazać, ale szybko wyjeżdżają, bo akurat nie jest to miejsce ku temu.

Dwór Kombornia mieści się w szeroko rozumianej ofercie turystycznej Podkarpacia?
Oczywiście że tak.

Obiekty, które oferują tylko nocleg powoli tracą sens bycia, ponieważ ludzie poszukują miejsca do wypoczynku, w którym zaoferowana zostanie im szeroka paleta usług różnego rodzaju.
Mam na ten temat swoje zdanie. Mamy w całym regionie, a przede wszystkim w Bieszczadach i w Beskidzie Niskim kilka problemów mających swoje korzenie w przeszłości.
Po pierwsze – mamy bardzo nierówną bazę w szerokim tego słowa pojęciu, nazywaną niesłusznie na przykład agroturystyką, bo to, co jest nie jest agroturystyką. Agroturystyka powinna oferować gościom to, co się samemu wyprodukowało. To może być jajko, mleko, czy rzodkiewka, ale to musi być coś własnego. U nas jeśli jest kwatera na wsi, to już jest agroturystyka.
Po drugie – mamy szeroko pojęte pensjonaty, hoteliki, moteliki i tak dalej, które żyją albo sezonowo, albo żyją średnio i mają niską jakość usług.
Po trzecie – utarło się przez lata, że Bieszczady są przede wszystkim dla turystów z plecakiem i dla takich, którzy chcą się zmęczyć fizycznie przez wędrując albo w jakiś inny sposób. Utarło się, że jeśli ktoś jedzie w Karpaty, na Podkarpacie, w Bieszczady, czy Beskid Niski to musi być błoto, pot i fizyczne zmęczenie. To jest bez sensu. Poza tym wiele obiektów stara się powielać to, co jest gdzie indziej. I to jest podstawowy błąd. Dzisiaj klienci, czyli nasi goście, szukają czegoś innego niż to, co jest wszędzie.

Co pan oferuje innego?
Staramy się być inni niż wszyscy. Założeniem naszego ośrodka jest SPA plus hotel. Wszędzie z reguły SPA jest dodatkiem do hotelu, u nas jest odwrotnie. SPA jest podstawą w szerokim wachlarzu odnowy biologicznej, masaży, rytuałów orientalnych oraz kompletu wyspecjalizowanych, wysokiej jakości usług kosmetycznych. A to, co się mieści pod sformułowaniem wellnes też oczywiście mamy, czyli basen, jacuzzi, sauny, łaźnie, grotę solną.

Zna pan obiekt na Podkarpaciu, który oferuje podobny wachlarz usług?
Nie ma takiego. Może Arłamów będzie miał podobną ofertę, ale u nas jest inna skala obiektu. W maju będziemy mieć w ofercie 40 pokojów na 10 hektarach, a nie 250. Oferujemy kameralność, intymność i najwyższy komfort. Nie ma u nas wielkich hal restauracyjnych, są małe kameralne salki. Nawet jeśli cały obiekt jest zajęty, to ludzie się nie widzą i pytają, gdzie są inni goście.

dwor_kombornia_wywiad_4

W Dworze Kombornia można się ukryć?
Nasza oferta jest kierowana do tych, którzy na jakiś czas chcą się oderwać od rzeczywistości, od tej codziennej pogoni, chcą wyhamować, chcą spokojnie porozmawiać z dzieckiem, żoną, pójść razem na spacer, odpoczywać w ciszy, zrelaksować się kompletnie. W obiekcie nie usłyszy pan dźwięku telefonów komórkowych, bo nie ma zasięgu. Specjalnie.
Jak koniecznie chce się rozmawiać, trzeba wyjść na zewnątrz. Dwór Kombornia okazał się idealny do stworzenia komfortowej enklawy relaksu, ciszy i spokoju. Poza tym park, spacer, rower, boisko do piłki nożnej, siatkówki plażowej – klasyka.

Kort tenisowy?
Nie ma.

Dlaczego?
Wszędzie są korty tenisowe, a u nas jest siatkówka plażowa.

Co poza tym?
Salon win karpackich. Mamy w nim kolekcję win z Karpat, czyli z Polski, Słowacji, Rumunii, Czech i Węgier. Uważamy, że ta kolekcja jest reprezentatywna dla winiarstwa Karpat. Salon win karpackich też jest naszą „innością”, bo nigdzie indziej czegoś takiego nie ma. To jest nasza inicjatywa. Wino coraz częściej mieści się w naszym życiu, jest też miernikiem stylu bycia i życia, elementem kultury.

Jak pan wpadł na pomysł salonu win karpackich?
W spichlerzu, którego ruiny widać z okien dworu od strony parku, chciałem zrobić browar restauracyjny. Dostaliśmy nawet pozwolenie na budowę, ale sprawa utknęła na ochronie środowiska. Kazano nam zrobić operat, jak browar, podkreślam restauracyjny, czyli produkujący na własne potrzeby, będzie oddziaływał na środowisko. Pusty śmiech… Gdybyśmy napisali, że chcemy zrobić restaurację z aparaturą do restauracyjnego wytwarzania piwa, to by przeszło, no ale my napisaliśmy – browar.
Dwa lata sprawa się kotłowała i zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, tym bardziej że w pobliżu powstały już tego typu browary. Ponieważ w Czechach natknęliśmy się na salon win czeskich, na Słowacji na salon win słowackich, węgierskich na Węgrzech, a nie ma salonu win polskich, a tym bardziej karpackich, więc uznaliśmy że trzeba go stworzyć i w jego ramach będzie też kolekcja win polskich. Jest to inicjatywa czysto komercyjna, nikt nam do tego nie dopłaca. Sami to wymyśliliśmy i robimy.
Jest to jedyne miejsce w Polsce, do którego można przyjechać i za 49 złotych degustować przez godzinę tyle win, ile się chce i ile może. Otwartych jest około 50 butelek różnych rodzajów win do próbowania. Można też oczywiście te wina u nas kupić. Zaletą jest też to, że nie kupuje się kota w worku, tylko wino, które się wcześniej kosztowało.

dwor_kombornia_wywiad_5

Dwór Kombornia firmuje też czekolady o bardzo oryginalnych smakach.
To jest nasza kolejna „inność”. Pomysł zrodził się w głowie naszego menadżera zajmującego się winami. Człowiek ten nie ma nic wspólnego z tym regionem, przyjechał bodajże z Łodzi. Szukał pomysłu na oddanie aromatów, bukietów i smaków wina ale bez alkoholu. Nie każdy przecież może pić. I wyszło nam, że może to być czekolada. Przez dodanie do niej suszonych owoców, które kompozycją swoją oddadzą smak danego wina. Niektóre wędzimy na przykład w dymie dębu, by oddać posmak beczki. Marka jest nasza, bo to my wpadliśmy na ten pomysł i wymyśliliśmy receptury. Robi je dla nas mistrz cukiernik. Można je kupić głownie w winiarniach w Polsce.

O wszystkim pan mówi, a o kuchni ani słowem.
To na deser naszych „inności”.

Muszę przyznać, że na początku popełniliśmy błąd. Chcieliśmy mieć kuchnię taką jak wszyscy – europejską, światową, żeby było dużo i wszystko. W tej chwili powoli wekslujemy na kuchnię regionalną. Uważam, że każdy restaurator na Podkarpaciu powinien serwować w swojej kuchni potrawy, które są stąd i produkty, które są stąd, a nie to samo, co mają wszyscy.

U nas chleb jest lokalny, jajka też, ziemniaki z Komborni, sery zagrodowe, piwo z Uherców Mineralnych, wino z Karpat. Na bazie lokalnych produktów budujemy autentyczną kuchnię, która jest stąd.
Mamy oczywiście standardy kuchni światowej, które w tego typu restauracji muszą być, ale okazuje się, że goście szukają potraw, które są unikalne i regionalne. Nie musi to być przaśne i siermiężne. W tym przypadku nie chodzi o wiejski stół, na którym muszą być kapiące tłuszczem kiełbacha, słonina i boczek, bo te czasy, jak obserwuję, powoli już mijają.

Skoro już pan się zadomowił w Komborni, to jakie są szlaki, po których zawodowo się pan tutaj porusza?
Staram się w ogóle stąd nie wychodzić.

Tak się panu u siebie podoba?
Ludzie mówią, że przejeżdżając bramę znajdują się w innym świecie, że tu jest enklawa błogostanu.

Sam pan zarządza tą oazą spokoju, intymności i luksusu?
Gdybym nie miał wsparcia rodziny, to nie wiem, jakby to wszystko wyglądało. Przeprowadziliśmy się tu z Krakowa we czworo, a wkrótce będzie nas pewnie pięcioro. Moja żona Marzanna…

…piękne i rzadkie ostatnio imię. Idealnie odpowiadające panowaniu we dworze.
Dziękuję w imieniu żony, której pomysłem jest SPA i Instytut Kosmetyczny. Ona całą tę część naszej działalności zorganizowała i prowadzi. Syn Jakub – absolwent studiów z dziedziny zarządzania i marketingu, jest szefem gastronomii, Mikołaj, który zarządza częścią hotelową ma za sobą studia z finansów i zarządzania. Trzeci – Piotr pomaga nam zdalnie z Krakowa, gdzie jeszcze studiuje na Uniwersytecie Ekonomicznym finanse i rachunkowość oraz prawo zaocznie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ma na Kombornię spojrzenie z dystansem, bo inaczej widzi się od środka, a inaczej z zewnątrz. To się przydaje. Sądzę, że będzie tym piątym członkiem rodziny, który się tutaj zainstaluje.

Dwór Kombornia jest więc firmą rodzinną?
Nie wyobrażam sobie, by było inaczej. Nasza firma jest członkiem Stowarzyszenia Firm Rodzinnych.

Jest pan również członkiem zarządu Stowarzyszenia Polskich Hoteli Historycznych, które jest stowarzyszone z organizacją Historic Hotels of Europe. Co to daje?
Nobilitację i prestiż.

Ile w Polsce jest tego typu hoteli?
Około trzydziestu.

A na Podkarpaciu?
Jeszcze tylko Dubiecko. Była willa w Dębicy, ale już nie jest.

Jakie warunki taki hotel musi spełniać?
Musi się znajdować w obiekcie historycznym i mieć standard trzech gwiazdek lub wyższy.

Co to jest Karta Wenecka?
Jej pełna nazwa brzmi: Międzynarodowa Karta Konserwacji i Restauracji Zabytków i Miejsc Zabytkowych. Została ustanowiona w 1964 roku podczas II Międzynarodowego Kongresu Architektów i Techników Zabytków w Wenecji i precyzuje podstawowe zasady i pojęcia dotyczące konserwacji zabytków.

Co można, a czego nie można robić z obiektem zabytkowym?
Należy go oczywiście konserwować, aby zachować trwałość obiektu, ale nie wolno zmieniać układu przestrzennego budynku ani jego wystroju, usuwać elementów zabytkowych, chronić należy także otoczenie zabytku. Restaurację można podejmować tylko w razie konieczności, natomiast nie powinno się przeprowadzać rekonstrukcji. Wszystkie nowo dodane elementy zabytkowego budynku powinny odróżniać się od oryginalnych. Niedopuszczalne jest umieszczanie wiernych kopii elementów budynków w miejsce oryginalnych.

Surowe reguły, zapewne więc najwięcej tego typu obiektów mają kraje, które nie zaznały niszczących wojen i dewastacji powodowanych dogmatami ustrojowymi, jak u nas w czasach komuny.
Zapewne. Na terenie naszego dworu też są obiekty, których zachowały się jedynie we fragmentach i są one wyraźnie odcinające się od dobudowanych. To nie dotyczy samego dworu lecz przede wszystkim dworskich oficyn. Chodzi o to, by coś nowego nie udawało, że jest stare.

Stowarzyszenie weryfikuje klasę obiektu, komfort, jakość obsługi i usług?
Tak. Ponadto wymieniamy się doświadczeniami, jesteśmy pasjonatami. Wszystkim nam chodzi o to, by nasze obiekty reprezentowały określony, wysoki poziom, który powinien być wszędzie podobny.

Weryfikacja jest jawna?
Jawna.

Występuje u pana martwy sezon?
Występuje.

Jesień?
Nie, bardziej zima.

Co zrobić, by go nie było?
Pracuję nad tym. Niebawem będziemy zapraszać naszych gości na coś zupełnie nowego, czego nie ma także gdzie indziej. Myślę, że jest na to zapotrzebowanie, a Kombornia jest świetnym do tego miejscem. Współpracujemy z Konradem Gacą i będziemy prowadzić turnusy wspomagające odchudzanie. To nie będzie to, co inni już mają, czyli turnusy odchudzające, lecz uczenie ludzi naturalnej diety, która wspomaga odchudzanie – to idea którą nazywamy “Moje Nowe Ja”.

Powiedział pan, że Dwór Kombornia wpisuje się w szeroko rozumianą ofertę województwa podkarpackiego. Przejdźmy więc od Komborni jako jednego z elementów oferty turystycznej do turystyki jako takiej. Mimo kilku już lat spędzonych w Komborni jest pan człowiekiem z zewnątrz, w dodatku przez lata działającym w krańcowo odmiennej branży. Ma pan z pewnością swoje wyobrażenie dotyczące turystyki, a więc może się pan pokusić o opinię, w jakim kierunku powinna podążać turystyka Podkarpacia.
Według mnie szczególnie energicznych działań wymaga promocja regionu, ale nie w tej konwencji, która jest obecnie. Zupełnie mi się to nie podoba i tego nie akceptuję.

Promuje się mnóstwo rzeczy, które są niebiznesowe albo nijakie.

Nic mi na przykład w ogóle nie mówi hasło „Przestrzeń otwarta”. To jest dla mnie abstrakcja. To są pieniądze wyrzucone w błoto. Jak widzę billbordy z tym hasłem, to w ogóle nie wiem, o co chodzi. Pytałem się wielu znajomych i moich gości, co na ten temat sądzą. Mają takie samo zdanie, jak ja.
Po drugie – lubiąc bardzo i ceniąc turystykę pieszą, biwakową i w tym guście, jestem przeciwny wydawaniu choćby jednego grosza na promowanie Bieszczadów jako miejsca turystyki pieszej. Ci, którzy chcą wędrować pieszo po Bieszczadach przyjadą w nie bez względu na to, czy Bieszczady będą promowane, czy nie. Oni są oczywiście bardzo ważną grupa turystów, ale ten typ turystyki nie przynosi regionowi ani pracy, ani pieniędzy. To są turyści, którzy przyjeżdżają ze swoimi plecakami, swoimi konserwami, śpią pod namiotem i to jest dla tych turystów fajne, Bieszczady nadają się do tego świetnie. Ale ci turyści, powiem brutalnie i szczerze – zostawiają po sobie tylko śmieci.

Wydawanie pieniędzy po to, aby ktoś przyjechał i zostawił po sobie śmieci jest bezsensowne i nie o to chodzi.

Jak i co według pana powinno się promować?
Pokazywanie Bieszczadów, Karpat jako miejsc, które mają swoją mistykę, które mają swoją historię, swój regionalizm, produkty regionalne, hotele i ośrodki o wysokim i średnim standardzie, gdzie jest czysto, komfortowo, gdzie można wypoczywać w warunkach standardów europejskich i światowych. Bo takie ośrodki tutaj są.
Produkty regionalne, bo w tych ośrodkach musza one być – swoje wino, swoje piwo, swoje sery, swój chleb, zioła, owoce i ich przetwory.
Jest tutaj wiele atrakcji, których w ogóle się nie promuje. Kto w Polsce wie, że tu żył i pracował Łukasiewicz, że w pewnym okresie przemysł naftowy Podkarpacia był trzecim na świecie pod względem wielkości wydobycia ropy naftowej?
Kto wie, że mamy zabytkowy, wpisany na listę UNESCO kościół w Haczowie, że mamy Beksińskiego w Sanoku, że mamy skansen w tymże Sanoku i ikony, że mamy cerkiew koło Komańczy też z listy UNESCO, że mamy samą Komańczę?

Dla mnie jest absurdem, że promujemy jakąś agroturystykę, która nie jest agroturystyką, turystykę pieszą, która nie zostawia pieniędzy, a nie usiłujemy promować regionu, żeby ludzie przyjeżdżali tu przez cały rok, żeby przyjeżdżali po coś więcej niż tylko przespać się i przespacerować i żeby przestać kojarzyć Bieszczady tylko z błotem, potem i górami.

Mnożą się folderki z jakimiś „Pipidówkami”, których jedynym celem jest pokazanie zdjęcie z panem burmistrzem albo wójtem. Podkarpacie ma ponadto fatalne oznakowanie turystyczne.

Tablicę z podkarpackim szlakiem architektury drewnianej znajdzie pan przed siedzibą marszałkowskiego urzędu w Rzeszowie.
Niech mi pan pokaże turystę, który będzie jej szukał akurat w tym miejscu.

Kilka lat temu spotkałem koleżankę z podstawówki, która lata temu wyjechała do USA, gdzie wyszła za mąż za nafciarza z Teksasu. Po latach przyjechała z nim do Polski i zagoniła go między innymi do Bóbrki. Nafciarz oniemiał. Chodził po tej Bóbrce zdumiony, zszokowany i powiedział żonie, że gdyby ta Bóbrka była w Stanach, to drzwiami i oknami waliłyby do niej pielgrzymki, by na własne oczy zobaczyć, jak wyglądały początki przemysłu, który produkuje paliwo napędzające naszą cywilizację. Mówił, że dla regionu byłaby to kopalnia złota, że z całego świata zganialiby ludzi, by to oglądali. I zadał oczywiście pytanie, dlaczego o tej Bóbrce nikt nie wie i dlaczego Polacy szczycą się, że Ignacy Łukasiewicz wynalazł lampę naftową, która była przecież tylko epizodem w jego dokonaniach, bo przecież fundamentalnym wynalazkiem było opracowanie przez niego procesu destylacji ropy naftowej.
Co pańska koleżanka odpowiedziała swojemu mężowi?

Że nie wie, dlaczego tak jest.
A pan wie?

Sądzę, że ci, którzy zajmują się promocją regionu, nie mają pojęcia, co mają u siebie i jak tę promocję robić. A pan, co na ten temat sądzi?
W całym regionie co tydzień w każdej miejscowości coś się dzieje – pikniki, różnego rodzaju imprezy. Proszę mi wskazać jedno miejsce, w którym można by było poznać ofertę całego regionu. Nie znam takiego miejsca. Po drugie, o czym już wspominałem, mamy perełki, o których mało kto w województwie wie, a poza nim niemal nikt.
Odrzykoń, Bóbrka, Komańcza, Beksiński, już nie powiem o Solinie i wielu innych równie ciekawych miejscach. Mamy je? Mamy. Gdzie to jest zebrane? Nigdzie.
Jesteśmy regionem, który ma najwięcej w Polsce zarejestrowanych produktów regionalnych. Gdzie można je skosztować? Nie znam takiego miejsca. Mamy za to katastrofalną gastronomię – albo fast food, albo ktoś usiłuje w dowolnym miejscu mieć wszystkie co jest gdzieś tam na świecie. Mamy więc w jednym miejscu pizzę, burgery, hamburgery, KFC, hiszpańskie i meksykańskie „specjały”, a mało kto robi to, co byłoby oparte na regionalnych produktach i kuchni, i co ludzie by chwalili. Nie…
Taki właściciel baru czy restauracji musi mieć to wszystko, co jest na całym świecie i oczywiście zamrożone. Po co? Nikt tego nie wie.

Mamy tragiczne, zdeklasowane szkolnictwo jeśli chodzi o turystykę i gastronomię. Zabrałbym papiery wszystkim podkarpackim szkołom, które kształcą w dziedzinie turystyki. Jeżeli magister po turystyce z Podkarpacia nie zna angielskiego, to czym zajmują się te szkoły?

Do mnie wpraszają się na praktyki szkoły z Gliwic, Warmii, Mazur, natomiast żadna z Podkarpacia. Przyjeżdżają do mnie na praktyki także nauczyciele turystyki ze szkół gastronomicznych i hotelarskich z Polski i się uczą – pracują w kuchni, recepcji, ścielą łóżka, robią to wszystko, co robi się codziennie w tej klasy obiekcie.
Raz przyjechała do mnie na taką praktykę pani z jednej ze szkół z Podkarpacia, ale nie aby pracować tylko odpoczywać. Bo ona jest „pani profesor”.

(…)

Ma pan szefa kuchni z Krakowa. Gdzie on się uczył kuchni tutejszej kuchni?
Mamy w kuchni pracowników, którzy są stąd, mamy książki kucharskie, posiadamy i zbieramy zewsząd informacje dotyczące niegdysiejszych przepisów, staramy się zebrać je w pewną całość. Ostatnio ukazuje się sporo wydawnictw, które starają się pokazać kuchnię podkarpacką i karpacką, ale jest z tym duży problem, gdyż tak naprawdę trudno jest powiedzieć, co to jest kuchnia podkarpacka, czy karpacka.
Wiemy jedno – Podkarpacie słynie z tego, że ma dobre wędliny i dobre mięso i to jest super. W ogóle mamy dobrej jakości żywność i ten fakt jest znany w całej Polsce.

Nie przypuszczałem.
Bo jest pan stąd i nie patrzy na swoje środowisko z zewnątrz. Samo to, że żywność jest z Podkarpacia jest w Polsce znakiem jakości. Powinniśmy się tym chwalić.

Jeszcze przez przyjazdem tutaj z Krakowa spotykał się pan z taka opinią na temat podkarpackiej żywności?
Tak. Niemal powszechna jest opinia, że Podkarpacie jest regionem czystym, relatywnie mało zurbanizowanym w porównaniu do dużych polskich aglomeracji, ze świetnie zachowanym środowiskiem naturalnym, z dobrym klimatem, niezatrutym powietrzem. I w związku z tym uprawy stąd są zdrowsze. Kozie sery z Mszany Dolnej sprzedają się w Warszawie jak ciepłe bułeczki i wygrywają konkurencję z innymi serami, mamy dobre miody, dobre przetwory, suszone owoce.

(…)

Co pana w tym naszym środowisku drażni?
Nikt nie panuje nad architekturą krajobrazu. Oczywiście są jeszcze miejsca, gdzie jest ona, można powiedzieć – nieskalana, ale w sumie jej stan jest katastrofalny. Musi być w tej kwestii jakaś harmonia – jeśli wszystkie dachy dookoła są czerwone, to nie wolno dopuszczać do tego, by nagle wyrastał wśród nich niebieski, zielony, czy żółty. To drażni, psuje kompozycję krajobrazu.

Promować trzeba to, gdzie jesteśmy i to jacy jesteśmy. Nie udawać, że jesteśmy inni.

Powiedział pan, że ma bardzo złe zdanie o kadrze i absolwentach podkarpackich szkół, które kształcą kadry dla turystyki…
Tak.

Skąd więc wziął pan personel dla swojego dworu?
Staramy się mieć personel, który już ma jakieś doświadczenie w pracy w tego typu obiektach albo uczymy od zera.

Wolę osobę, która nie była nigdzie uczona, niż taką, która była uczona i ma złe nawyki.

Problem kadry tych szkół polega na tym, że to nie są praktycy, tylko teoretycy. Uczą z książek. Serwisu obsługi nie da się nauczyć z książek, kultury, obycia też się nie nauczy z książek. Trzeba w takich ośrodkach bywać, trzeba mieć z tym wszystkim kontakt.
Jeśli ktoś nie bywał, nie spał, nie jadł w obiektach gastronomii czy hotelarstwa na tym poziomie, to jak ma potem przekazać młodych ludziom, jak mają się zachowywać i co mają robić…

Ile osób liczy personel Dworu Kombornia?
Około pięćdziesiąt. Przelicza się, że w obiekcie czterogwiazdkowym powinno być półtora osoby obsługi na jednego gościa.

Ile osób w ciągu tych kilku lat pan zwolnił?
„Zwolnił” to źle powiedziane.

Inaczej – jaka była kadrowa fluktuacja?
Znaczna. Ale na tę znaczną fluktuację w dużym procencie zapracowała emigracja. Nie jestem w stanie konkurować pod względem płac z Holendrami czy Anglikami. Niestety.

Przystosowując obiekt do warunków klasy czterogwiazdkowej skorzystał pan z funduszy unijnych?
Nie.

Miał pan taka możliwość?
Próbowałem, ale się nie udało… Wszystko zrobiłem za własne pieniądze. O… Przepraszam – dostaliśmy 50 tysięcy złotych jako dofinansowanie na renowację polichromii, ale to nie były pieniądze unijne tylko wojewódzkiego konserwatora zabytków, natomiast z funduszy ochrony środowiska 50 tysięcy złotych ma konserwację drzew w parku. Był bardzo zapuszczony. Jeśli chodzi o fundusze unijne, to nie stać mnie było czekać miesiące a może i lata, że może ktoś mi kiedyś w czymś pomoże. A może jestem wariatem.

Nie jest pan wariatem, a jeśli już, jest to wariactwo chwalebne.
Normalny człowiek złożyłby te pieniądze na lokatę w banku i miałby z tego co miesiąc dużo pieniędzy na spokojne i wystawne życie.

I miałby pan z takiego życia satysfakcję?
No właśnie nie. Szczycę się tym, co robię. Żyjąc z odsetek też bym pewnie miał jakąś satysfakcję, ale byłoby nudno. Lubię to, co robię, ale jeszcze mnóstwo pracy przed nami.

Przed „nami”, czyli przed kim?
Przed ludźmi, którzy zajmują się tym co ja. Najważniejszą kwestią jest promocja, a właściwie jej brak. W krajach, które żyją z turystyki są opracowane kanony promocji. Kilka czy kilkanaście miejscowości promuje siebie i swoje obiekty wspólnie, bo tylko w ten sposób są w stanie zostać zauważonym, zwrócić na siebie uwagę i przebić się do klienta, do biur podróży. Z perspektywy Warszawy Kombornia to jest serce Bieszczadów.

Rozumując w tych kategoriach, że promujemy region czy jakąś dolinę lub zespół miejscowości i zmawiamy się wspólnie, to kogo widziałby pan jako partnera w tej promocyjno-turystycznej zmowie?
Wszystkich!

Jak to? Całe województwo?
A dlaczego nie?

Podzielmy to województwo na regiony.
Ale po co? Cały wic na tym polega, że aby przebić się do świadomości klientów, musimy w pierwszym rzędzie uświadomić sobie, że nazwa „Podkarpackie” źle brzmi turystycznie.

Oczywiście, że źle, bo co wspólnego z prawdziwym Podkarpaciem mają Stalowa Wola, czy Tarnobrzeg?
Powinno się promować nazwę „Karpaty”, „Polskie Karpaty”…
Beskid Niski źle się kojarzy, bo jest Beskid Sądecki, Beskid Żywiecki… Bieszczady natomiast kojarzą się przede wszystkim z czymś dzikim. W promocji powinno się akcentować, czego można zaznać przyjeżdżając tutaj. Na targach turystycznych promuje się nie obiekty lecz program. I to powinniśmy robić, ale wspólnie.
Samo Krosno, sam Sanok, samo Jasło, same Ustrzyki, czy nawet sam Rzeszów nie przebiją się w pojedynkę do świadomości klientów.
Nie mają produktu, który ci klienci oczekują. Niech mi pan pokaże chociaż jedno biuro podróży w Polsce, które ma w swojej ofercie polską ofertę. Nie znam takiego.
Wszystkie ściągają z hurtowni danych oferty Itaki, Neckermana, TUI i to sprzedają. Nie ma żadnego, które miałoby ofertę na przykład Sanok – Ustrzyki – Krynica Górska – Zakopane itd. Niech mi pan takie biuro pokaże, bo ja nie znam. Nie ma.
Na spotkania tych, którzy świadczą u nas usługi turystyczne, przyjeżdżają biura podróży, które stąd wysyłają Polaków na Ukrainę lub na Słowację. Za takie coś, to ja dziękuję.

Bo oni umieją się promować.
Oni cieszą się i chwalą tym, że jak turysta przyjedzie w Bieszczady, to oni zabiorą go do Lwowa albo do Preszowa na Słowacji, czy na Węgry. Jak to jest osiągnięcie w promocji polskiej turystyki, to ja tego nie rozumiem. O czym my mówimy… To jest absurd.

Zmiana filozofii promowania Podkarpacie jako regionu nie nastąpi od razu.
Oczywiście. Nie da się tego kazać. Ale jakaś idea powinna tej promocji przyświecać. Uważam, że w dającym się przewidzieć czasie powstanie jakiś podmiot przy wsparciu województw, regionu czy miast, który będzie zajmował się organizowaniem przyjazdów do naszego regionu.
Podmiot, który stanie się partnerem dla biur podróży, który potrafi zebrać oferty obiektów – zabytków, muzeów, różnego rodzaju atrakcji, hoteli i obiektów gastronomicznych i przedstawi je jako interesujący pakiet dla biur podróży.
Trzeba też przełamać opór naszych szanownych muzealników, którzy uważają, że jest dobrze. Po co mu w państwowym muzeum więcej turystów? Po co mu więcej turystów w Bóbrce, w zamku w Sanoku, czy w jakimkolwiek innym państwowym muzeum? Po co się promować? Chcę na przykład by turysta, który przyjeżdża do Dworu Kombornia mógł u mnie nabyć bilet do muzeum w Sanoku, Bóbrce, Krośnie…

dwor_kombornia_wywiad_3

Dyrekcje tych muzeów nie chcą tego?
A po co im to. Moim marzeniem jest coś takiego, co w Szwajcarii funkcjonuje jako „paszport turysty”. Tam się płaci za taki paszport chyba 3 euro za dzień. To coś takiego, jak nasza opłata klimatyczna i on upoważnia do wchodzenia na wszystkie szlaki górskie i wjazd samochodem na parkingi we wszystkich miejscowościach. Proste?

Proste.
Próbujemy zorganizować taką kartę rabatową dla turystów. Założenie jest proste – nie jest ważne, gdzie nocuje, ale warunkiem jest, że musi przynajmniej jedną albo dwie noce w regionie nocować, a mając w zamian taką kartę rabatową może sobie zakupić jakąś usługę. Na przykład parkować w każdej miejscowości regionu bez płacenia za parking. Albo wykupić za ileś tam złotych dzienny karnet uprawniający do bezpłatnego wejścia do wszystkich muzeów w regionie.
Na świecie to już standard. Ale u nas komu na tym zależy? (…)

To są właśnie te najprostsze rozwiązania, które są najtrudniejsze do zastosowania.
Władze tutejszych miast i miasteczek nie rozumieją tego, nie myślą takimi kategoriami.

Zamiast wydawać ciężkie pieniądze na promowanie jakiejś abstrakcyjnej, niezrozumiałej „przestrzeń otwartej” powinno się wydawać pieniądze na ściąganie turystów do regionu, a nie wysyłać ich na Majorkę.

Jeśli turysta zdecyduje się już tutaj przyjechać, to trzeba go na rękach nosić. Przyjechałeś, nocujesz – masz całodzienny bilet na parkingi albo całodzienny bilet do wszystkich muzeów. Wszyscy tutaj na tym skorzystają, a turysta wróci do domu i szeptaną propagandą, rozpowiadając jakie miał tu przywileje, zrobi nam najlepszą robotę. To przecież jest proste. Do tego nie trzeba strategii, konferencji, seminariów, spotkań, opracowań, których poza autorami i ich rodziną i tak nikt nie czyta.

Ma pan sprzymierzeńców dla swoich pomysłów?
Mam. To są ci, którzy zajmują się tym samym, co my.

Są wytrwali i uparci jak pan i pańska rodzina?
Sądzę, że tak. Mamy wspólny cel i musimy go osiągnąć.


Wywiad ukazał się w Karpackim Przeglądzie Gospodarczym [Nr 1 (20) 2014] wydawanym przez Stowarzyszenie Pro Carpathia. Jego autorem jest Jacek Stachiewicz.
Cały numer do pobrania tutaj >>>
Serdecznie dziękujemy Stowarzyszeniu za możliwość jego publikacji!



Foto: procarpathia.pl, dworkombornia.pl

Warto również przeczytać